+1
Raphael 1 stycznia 2023 18:19
Relacje z podróży mają w sobie takie coś, że porządkują i utrwalają wspomnienia. Poza tym autor może mieć cień nadziei, że mogą być w jakimś zakresie ciekawe dla czytelników. Mam z relacjami niestety takie coś, że z wielu miejsc, w których byłem, wspomnienie w formie pisano-obrazkowej bym utrwalić chciał… tyle, że jakoś albo czasu nie mam, albo akurat mi się zacząć nie chce, albo wycieczka jest wspomnieniem już tak odległym, że pisanie o niej trochę mija się z celem. Wszak u mnie pamięć o odwiedzonych miejscach musi być na tyle świeża, żeby mogła służyć jako źródło opisu, a przy tym na tyle „odleżana”, żeby wspomnienia mogły się usystematyzować, ułożyć w jakąś w miarę sensowną całość, a przy tym strzepnąć z siebie nadmiar emocji czy entuzjazmu, które mogą je przykrywać przez jakiś czas bezpośrednio po przyjeździe. Dlatego wykoncypowałem sobie, że w moim przypadku, z relacjami dobrze jest wstrzymać się trochę, ale nie za długo (u innych może to być zgoła inaczej i najlepiej im wychodzą rzeczy pisane „na żywo” – sporo takich relacji jest na forum). Jako, że 9 miesięcy od wyjazdu już minęło, to czas najwyższy na kilka słów o wycieczce, która w 2022 roku była moją… najbardziej egzotyczną i chyba najbardziej, z mojego punktu widzenia, wartą opisania. Egzotyczną nie w sensie wyboru odległego kierunku, samotnej wysepki na środku oceanu, czy lwów w środku Afryki, ale w sensie takim, że kierunek był dla mnie jakby, nawet nie tyle nowością, ale nieoczywistością, a wyjazd próbą zmierzenia się z moją nań optyką.

Włochy, piękny, wręcz cudowny kraj. Półwysep pełen zabytków, kuchnia pełna smaków, miasta, miasteczka i wioski pełne uroku… a mnie jakoś to nie specjalnie zachwycało i nie pociągało zbytnio. Wcześniej we Włoszech byłem dłużej – czyli nie liczę przesiadek – tylko w 2016 r. w Apulii i dawno temu na objazdówce autokarem. Może to ta Apulia wcześniej wyrobiła we mnie jakiś punkt widzenia. A może to kwestia nastawienia. Dla mnie Włochy to kraina chaosu, niezgodnych z rzeczywistością rozkładów jazdy, to miejsce gdzie z dwóch pasów ruchu magicznie robią się cztery, państwo dziwacznego coperto, kraj gdzie zamiast normalnej kawy pije się jakąś dziwną ciecz o wielkości mewiej kaki i gdzie dziwią się jeśli do pizzy zamawiasz cappuccino. A na południe od Rzymu jest jeszcze gorzej, tam Panie to już Afryka dzika, no i wiadomo, że mafia, która śmieci wrzuca do wulkanów… część tych zasłyszanych rzeczy miała okazję okazać się zgoła inna, gdy pierwszy raz pojawiłem się na włoskiej ziemi (dość spory czas temu), część zmieniała się w mojej ocenie dość powoli, część nie wiem czy się zmieni. A co należy do której części… to może wyklarowało się podczas tego szybkiego wypadu.

Taka, a nie inna trasa wyjazdu wyniknęła z mieszaniny rozkładów lotów i ich ceny. Połączenia dobierałem tak, żeby na ten z założenia krótki wypad zużyć jak najmniej urlopu, oraz żeby były tanie. Za górny pułap postawiłem sobie 10€… z zastrzeżeniem, że milej byłoby za 5€ za odcinek… Po mniej więcej roku od zakupu tych biletów, ich ceny wywołują sentymentalny uśmiech miłego wspomnienia, a euro też poszybowało do góry (z ~4,3 na ~4,7 zł).

Tytułem wstępu to tyle, a za oprawę graficzną niech posłuży poniższe zdjęcie, do którego mam chyba największy sentyment spośród wszystkich zrobionych w trakcie tego wyjazdu. Zawsze gdy na niego patrzę, w kącikach pojawia mi się uśmiech, a ślinianki otrzymawszy sygnał z mózgu zaczynają wzmożoną pracę.

Image

.Bolonia

Tak więc ryanairowski pekaes dostarcza nas, w piątkowy wieczór do Bolonii. Były to czasy powoli (wtedy) cofającej się, ale wciąż jednak znacznej, kowidiańskiej psychozy związanej z ogłoszoną uprzednio pandemią. Jednak i w KTW, i w BLQ nikt nie sprawdzał żadnych certyfikatów (miałem wgrany do karty pokładowej, więc może to załatwiło sprawę – nie wiem). We Włoszech jedynych pracowników, którzy kręcili się przy strumieniu ludzi podążających z samolotu, interesowało czy Ukraine, Ukraine (koniec marca ’22, a więc wojna rosyjsko-ukraińska na całego). Od przyziemienia do odjazdu autobusu mamy równe pół godziny. Mowa tu o najtańszej wersji dojazdu z lotniska do centrum tj. o linii 81/91 łapanej z przystanku Birra (1,5€). Super hiper nowoczesna szybka kolejka, którą po przeczytanych relacjach nazwaliśmy „najszybszą puszką sardynek”, czyli Marconi Express, nie wchodziła w grę. Konkretnie cena za bilet (9,2€ OW 17€ RT) nie wchodziła w grę. W opcji był jeszcze autobus 944 (4€)… czyli idziemy. Wyjście z samolotu nieco się ślimaczy, co sprawia niesmak, gdyż minuty uciekają. Na tego typu okoliczność warto znać trasę marszruty: do wyjścia z budynku lotniska jak po sznurku, potem w lewo, wzdłuż stanowisk autobusów, dalej pod estakadą (wzdłuż niej), po której kursuje sardynkowy szynowóz, po minięciu parkingu w prawo, potem mijamy żegnającą nas tablicę „Aeroporto G. Marconi Bologna Arrivederci”, na rondzie 2. „zjazd”, kierunek na centro, na kolejnym rondzie też 2. „zjazd”, czyli prosto… i tu nas mija „nasz” 91. Machamy, żeby stanął… nie stanął.

Była to też okazja do przyjrzenia się swojej wizji Włoch, północnych Włoch, oraz w jakimś tam zakresie, obrazowi Włochów. Autobus jechał zgodnie z rozkładem. To północ Italii, więc to, że rozkład w ogóle istnieje, ani też to, że jest szczegółowy, nie dziwiło mnie. To, że autobus się go trzyma, już troszkę tak. Natomiast zaskoczenie było, gdy kierowca dojechał do przystanku i cierpliwie zaczekał aż sobie przejdziemy te prawie 200 metrów i wsiądziemy. Zaskoczenie podwójne… ale porządny, to nie mógł się zatrzymać wcześniej? kurcze, że też w ogóle czekał! Pamiętam czasy, gdy biegiem leciało się do autobusu naszego „MZK”, a drzwi zamykały się tuż przed nosem i zostawało się w chmurze z rury. Tak więc miły akcent na początek wycieczki.

Bilety na lokalną komunikację można kupić albo w Carrefurze na lotnisku, albo w automatach biletowych tuż po wyjściu z lotniska. Nie było na to czasu, więc kupuję je w aplikacji Roger, ściągniętej i skonfigurowanej jeszcze w Polsce. Szybko klikam 2 sztuki, razem wychodzi 3€, zadowoleni jedziemy na dworzec centralny, do hotelu, trochę po północy lulu.

Żeby nie wracać potem do specyfiki biletów w apce Roger, na szybko będzie o tym teraz. Aplikacja fajna, może się przydać w całych Włoszech. Można kupić bilety na komunikację miejską, w regionie bolońskim obsługiwaną przez TPER (Trasporto Passeggeri Emilia-Romagna), ale także np. na pociągi Trenitalia. Zaciekawiło mnie co też tam pisze pod tym biletem i z rana przebiłem się translatorem z włoskiego na nasze. Okazało się, że wprawdzie biletów można naraz kupić ile dusza zapragnie… ale też, że trzeba je „skasować” po wejściu do pojazdu… i że skasować można tylko jeden, co de facto oznacza, że jeśli jedzie się w kilka osób, to każda z nich powinna mieć aplikację. Aktywacja biletu następuje za pomocą jego „otwarcia” w aplikacji i przyłożenia do żółtego czytnika w autobusie (wymagane NFC). W autobusach, choć nie wiem czy we wszystkich, bo jakoś się bliżej nie przyjrzałem, znajdują się jeszcze dwa typy kasowników. Jeden (taki jakby czerwonawy?) działa przez przyłożenie karty bankowej, a kolejny wygląda na tradycyjny, ze szparką na bilety. Następnego dnia tak wyszło, że raz ponownie jechaliśmy na gapę, gdyż ten czerwony nie chciał łyknąć zakupionego w apce biletu… a gdyby zamiast sprawdzać i odświeżać połączenie NFC, rozejrzeć się po autobusie, odnalazł by się żółty walidator, co nastąpiło, ale w momencie wysiadania.

Bolonia to wielkie miasto z całą masą zabytków. Tych najprzedniejszych może nie ma masy, ale wciąż dużo… i jak to wszystko ugryźć mając jeden dzień. Przyjęte założenia, które miały nadać temu zwiedzaniu „północnowłoski porządek” to:
- żadnego Ferrari i inszego zwiedzania motoryzacyjnego,
- żadnego wchodzenia do muzeów,
- jak będzie padać, to pochodzimy „pod murkami”.
„Murków” czyli, mówiąc bardziej oficjalnie, podcieni Bolonia ma ileś-naście kilometrów, więc raczej nie byłoby z tym większego problemu. Arkadami zresztą będzie prowadziła trasa pierwszej połowy dnia.

Wsiadamy w autobus, którym przemieszczamy się do przystanku Bivo San Luca, znajdującego się u podnóża wzgórza, na którym usadowione jest sanktuarium Madonna di San Luca (XVIII w.), będące pierwszą częścią programu wycieczki po mieście. Co do wyboru tego miejsca, uczucia były mieszane, czy aby nie zabierze ono zbyt dużo czasu, czy starczy go na resztę. Kuszący wydawał się też być prowadzący ku górze portyk. Sklepienie nad całą jego długością, podtrzymują łuki w ilości 666, każdy numerowany. Wejście na górę można, w wymiarze duchowym, potraktować jako pewnego rodzaju pokutę, czy symboliczną drogę do odkupienia grzechów. Portyk ten jest najdłuższy na świecie, ciągnie się przy przez 3,4 km i zaczyna się przy Piazza di Porta Saragozza. Z miejsca, w którym wysiadamy z autobusu, na górę jest jeszcze około 1,9 km, a łuków jest już mniej więcej o połowę mniej niż ich kompletna ilość… więc mamy „półpielgrzymkę”. Wstępujemy na wpleciony w portyk, przerzucony nad drogą łuk Arco del Meloncello z 1732 r. (tak, łuk arco-jakiśtam to w sumie masło maślane, ale jakoś mi tak ładniej brzmi) i dalej pniemy się ku górze.

Image
Arco del Meloncello, czuć klimat… i wcale nie chodzi o zapach ze śmietników

Droga do góry jest, szczerze mówiąc, nudna i dłuży się niemiłosiernie. Arkady nie są w rewelacyjnej formie, wiele elementów przechodzi renowację, sporo malowideł umieszczonych w kapliczkach pod łukami (niektórymi) jest pościeranych, zamazanych. Ciekawe ile zajmie odrestaurowanie i konserwacja całości – stawiam, że może jeszcze z pięć lat. Od samej architektury pieszego traktu, którym się poruszamy, ciekawsze zdają się być rozrzucone po bokach dostojne wille, choć określenie pałacyki nie byłoby tu nie na miejscu, a także nieliczne, acz ładne, półpanoramiczne widoki na dalszą okolicę.

Po dotarciu do kościoła, jego bryła nie sprawia wrażenia jakiegoś wielkiego łał. Ot, kościół, dostojny, ładny, na trochę krągławym planie. Tak, widać, że to zabytek… jakich sporo. Za to wnętrze już wzbudza efekt „warto było się tu fatygować”. Całość utrzymana jest w klimatach marmuru i złota, wszystko na bogato. Robi to wrażenie, ale na szczęście nie stłamsza, nie przytłacza. W nawach bocznych umieszczono bogato zdobione kaplice. Główny ołtarz można obejść schodami, którymi jest on otoczony z obu stron, a które prowadzą na galeryjkę, gdzie umieszczony jest obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus, ponoć z XII w. Obraz niestety widzieliśmy obudowany w złoto – widać było tylko święte twarze. Ze zdjęć zamieszczonych w internecie wydaje się, że malowidło utrzymane jest w stylu bizantyjskim lub zbliżonym (jestem pod tym względem raczej laikiem, więc użyte określenie może nieco odbiegać od prawidłowego nazewnictwa stosowanego w historii sztuki). Ponadprzeciętnie długie palce, frasobliwe spojrzenie Maryi, postacie są przedstawione troszkę bokiem.

Image
Santuario della Madonna di San Luca

Wejście na kopułę, oraz do krypt jest płatne – nie korzystamy. Na zewnątrz, na placu przy wejściu do kościoła jest kranik z pitną wodą (4F), a trochę obok WC (płatne). Nieco poniżej kościoła ludzie rozkładają się na ławkach, czy też, jeszcze parę metrów w dół stoku, po prostu na trawie i odpoczywają albo piknikują.

Z sanktuarium wracamy w dół także podcieniami. Potem, przypadkiem, podążając za wskazaniami GoogleMaps do autobusowego przystanku, trafiamy do supermarketu Coop w centrum handlowym Andrea Costa (WC 4F), który zapewnia nam niskobudżetowy suchy prowiant na najbliższe godziny. Autobusem, z opisanymi już wyżej biletowymi perypetiami, docieramy do centrum starego miasta aby uskutecznić uprawianie szwędobylstwa.

Punkty główne zostały wyznaczone, fajnie byłoby je połączyć w jakąś w miarę spójną całość, aby nie kręcić niepotrzebnych kółek. Z autobusu wysiadamy na Piazza Galvani, czyli de facto na tyłach najsłynniejszej chyba w mieście bazyliki, pod wezwaniem św. Petroniusza, po czym kierujemy się na południe, ku bazylice św. Dominika. Basilica di San Domenico okazuje się być zamkniętą… bo siesta. Z zewnątrz kościół nie zachwyca, jedynym elementem wyróżniającym jest wielka rozeta nad głównym wejściem, pozbawiona jednak kolorów, a także jakiejś większej finezji.

Image
Piazza San Domenico

Na samym Piazza San Domenico mamy jeszcze ciekawe struktury architektoniczne, przy tym jak najbardziej zabytkowe. W centralnym miejscu, na wysokiej kolumnie stoi posąg św. Dominika, w głębi placu, na kolejnej mamy posąg Maryi (Madonna del Rosario). Najciekawszymi jednak konstrukcjami są opatrzone zadaszeniem i wyniesione na kolumnach, na ładnych kilka metrów ponad poziom gruntu… grobowce. Pochodzą, generalnie mniej więcej z 2. połowy XIII w. Na placu mamy grób mieszczący szczątki Rolandino dei Passaggeri (zbud. 1300-1306), a nieco z boku, „przyklejony” do kamienicy grobowiec Egidio Foscherari (zbud. do 1291 r.). Postacie pochowane w tych grobowcach uprawiały fach glosatorów, średniowiecznych prawników interpretujących i opisujących stan prawny. To, że doczekały się takich form pochówku, świadczy o ich znaczeniu i o docenieniu ich roli we współczesnym im świecie. Podobnych, podniesionych na kolumnach grobowców jest w Bolonii jeszcze kilka.

Image
grób glosatora (Egidio Foscherari)

Po opuszczeniu placu św. Dominika kroki kierujemy w stronę kolejnego zabytku sakralnego, do Bazyliki św. Stefana. Basilica di Santo Stefano wita nas zwyczajnym wejściem do kościoła, a w środku zwyczajnym kościołem, takich jak setki, jak tysiące… za to głębiej robi się ciekawiej, zdecydowanie ciekawiej. Przeszedłszy przez całą główną nawę kościoła Świętego Krzyża (Chiesa del Crocifisso), który swój styl zawdzięcza gruntownej przebudowie z XVII w., po lewej mamy drzwi. A za drzwiami jest cudo. Od strony technicznej, pomieszczenie to pełni obecnie rolę jakby przedsionka, łącznika. Można z niego wyjść albo do kolejnej nawy, mieszczącej zdecydowanie stary kościół św. Witalisa i Agrykoli, albo przejść do otoczonego krużgankami patio, albo cofnąć się do kościoła, z którego weszliśmy, albo wreszcie wyjść na zewnątrz. Od strony formalnej jest to Bazylika Grobu Świętego (Basilica del Sepolcro), ponoć z V w. Architektonicznie wzoruje się ona bezpośrednio na Grobie Świętym w bazylice w Jerozolimie… i naprawdę można się tam poczuć prawie jak w Jerusalem.

Image
Bazylika Grobu Świętego

Image
zdobienie poręczy

Bazylika św. Witalisa i Agrykoli (Basilica dei SS. Vitale e Agricola) jest najstarszą częścią kompleksu. Utrzymana jest w surowości stylu romańskiego. W bocznych jej nawach znajdują się wczesnośredniowieczne, otwarte, puste sarkofagi, zdobione płaskorzeźbami zwierząt. Spoczywali w nich ponoć Witalis i Agrykola.

Image
Bazylika św. Witalisa i Agrykoli

Image

Po obejrzeniu bazylik Grobu oraz Witalisa i Agrykoli kierujemy się w głąb kompleksu. Przechodzimy przez Dziedziniec Piłata (Cortile di Pilato), z ciekawą rzeźbą „kogut św. Piotra”. Zaglądamy do Kościoła św. Trójcy, skręcamy w prawo i po przejściu przez krużganek ze studnią dochodzimy do sklepiku muzealnego (WC 4F), za którym mamy dwa pokoje z wystawą muzealną. Mamy tu szaty i naczynia liturgiczne, kilka malowideł oraz przejście do Kaplicy Świętej Chusty (Chiesa della Benda). Najistotniejszym elementem tej części kompleksu jest wyeksponowana chusta, w której chodziła sama Maryja… strzępek materiału faktycznie na nowy to nie wygląda, ale być może wypadałoby użyć określenia „ponoć chodziła”. Nie wiem, nikomu wiary w to odbierać nie zamierzam i nie będę. Na obejrzenie całego zespołu Bazyliki św. Stefana schodzi w sumie z pół godziny. I zdecydowanie nie jest to czas stracony.

Image
Dziedziniec Piłata, kogut św. Piotra (XIV w.)

Idziemy dalej, a przed nami najbardziej pocztówkowe atrakcje Bolonii, ludzi coraz więcej, jest wręcz tłumnie. Kilka minut na północ od św. Stefana mamy słynne Dwie Wieże, le due Torri. Niższa, mocno odchylona od pionu, to Torre Garisenda, zaś wyższa, na którą można wejść, a która trzyma się nieco prościej, to Torre degli Asinelli. Jako, że bilety na ten dzień są już wyprzedane, nie musimy się zastanawiać czy na górę chce nam się wchodzić, czy też 498 schodów i około 97 metrów (to jakieś 30 pięter!) może jednak milej by było sobie odpuścić. Jeśli ktoś byłby zdecydowany na wspięcie się na górę, bilet (5€) lepiej kupić zawczasu.

Image
Dwie Wieże

Kontynuujemy zwiedzanie i jakieś 300 metrów dalej mamy już centrum centrum: Plac Neptuna (Piazza del Nettuno), z oblepioną ludźmi niczym oblepicha kuleczkami, fontanną rzeczonego boga, wzniesioną w latach 1563-67. Sam Neptun, zdaje się spoglądać na swe włości i wskazując palcem wydawać jakieś polecenia. Ciekawsze zdają się być umieszczone w rogach fontanny rzeźby kobiet, czy może syren. Ściskając dorodne piersi z wydatnych stalowych sutków uroczo tryskają wodą. Jedyne co bym w tych rzeźbach poprawił, to dodał bym jakiś uśmiech, jakiś w ogóle wyraz twarzy. Kobieto-ryby nie mają bowiem żadnego, a ich oblicze jest nudne i monotonne. Od razu też narzuca się skojarzenie z dwoma życiodajnymi płynami. Woda pozwala światu żyć, tak samo jak dzięki mleku matki żyje dziecko. Ponoć syreny te mają symbolizować cztery wielkie rzeki: Dunaj, Nil, Ganges i Amazonkę. Jeszcze co do symboliki, trójząb Neptuna stał się też logiem firmy Maserati.

Image
fontanna Neptuna

Zdjęcie samego Neptuna niezbyt mi wyszło, ale uwagę i tak bardziej przyciągały nimfy, czy tam bardziej syrenki.

Image

Dalej zwracamy swe kroki na południe. Na południowej flance Piazza Maggiore o przyciągnięcie uwagi konkurują ze sobą fasada Bazyliki św. Petroniusza (Basilica di San Petronio) i… ogromna reklama Xiaomi 12. Prosta fasada kościoła charakteryzuje się tym, że wygląda jakby nie została dokończona... no bo nie została i w górnej części „świeci” gołą cegłą. Teraz pewnie jej dokończenie nie wchodzi już w grę, straciłaby bowiem przez to swoją cechę wyróżniającą. Kościół zaczęto wznosić w 1390 r., przy 132 metrach długości, 66 szerokości i 47 wysokości mieści się w dziesiątce największych kościołów Europy. W 2. połowie XV w. wymiar kościoła sprowadził na budowę komplikacje w postaci veta papieża, który nie chciał by jakiś kościół przypadkiem nie był bardziej okazały niż bazylika św. Piotra w Rzymie. Przed wejściem do środka wojsko z wykrywaczem metali sprawdza wchodzących. Przestaje mnie to dziwić gdy dowiaduję się, że już parę razy islamiści chcieli wysadzić bazylikę w powietrze. W kaplicy po lewej stronie od wejścia są piękne freski autorstwa Giovanniego z Modeny (XV w.). W dolnej części malowideł artysta przedstawił potępieńców w piekle, a wśród nich Mahometa… ciekawe czy dalej będą próbować, ale ja na miejscu Włochów to bym wojska nie odwoływał. Co do zwiedzania, w środku panuje taka niedogodność, że jest zakaz robienia zdjęć.

Image
bazylika vs Xiaomi 12

Kończymy część turystyczną domykając koło spaceru i z tej samej ulicy, na której wysiedliśmy wracając z wycieczki pod arkadami, łapiemy autobus do Stazione Centrale, przy której jest nasz hotel. Potem jeszcze szybki dojazd do Lidla, na tym samym bilecie, zakupy spożywki i powrót, już pieszo, na nocleg.

Image
niby nie można przejścia dla pieszych zastawiać? a to Włochy północne! to co to dopiero będzie na południu!!!

.Trapani

W niedzielę wstajemy o barbarzyńskiej porze, a zadania tego nie ułatwia operacja zmiany czasu, która kradnie dodatkową godzinę ze snu. Opuszczamy stary, nieco zapuszczony Mercure Bologna Centro. O nim jeszcze słów kilka. Hotel absolutnie nie zrobił dobrego wrażenia. Jedyna pozytywna rzecz to lokalizacja i materace w łóżkach. Poza tym zdecydowanie wymaga odnowienia, łazienka stareńka, coś tam tryska na boki z prysznica, coś odstaje nie tak jak trzeba, tyle że duża. Pokój wielkości umiarkowanej, ale wystrój chyba od ze 40 lat bez zmian i bez wymiany czegokolwiek. A najciekawsze doświadczenie, to brak filiżanek, kubków, czegokolwiek żeby się w tym napić. Gdy prosimy, żeby coś takiego nam donieśli, to donoszą… dwa papierowe kubki. Ogólne wrażenie jak w jakimś zapuszczonym, starym, nieodnawianym czymś.

Na lotnisko jedziemy autobusem „lotniskowym” tj. linią 944, dzięki czemu wysiadamy tuż przy terminalu. W środku piekielnie grzeją, co znacznej części oczekujących nie przeszkadza w konsumowaniu gorącej kawy… i to bez zdejmowania puchowych kurtek. Boarding odbywa się sprawnie, przelot też sprawny. Wznosimy się w chmury, przez które nieśmiało przebijają się promienie wschodzącego słońca, po czym szybko zasypiamy i budzimy się już przy schodzeniu, mając na lewym skrzydle zachmurzoną górę z utopionym we mgle Erice, które jest jednym z naszych planowanych do odwiedzenia miejsc. Na lotnisku tłumik szybko rozprasza się. Część osób udaje się do wypożyczalni samochodów, chyba większość zostaje podjęta przez samochody rodziny czy znajomych. Widać przy okazji daleko posuniętą familijność i otwartość Włochów – uściski całusy zdają się nie mieć końca. Najmniejsza garstka, w tym i my, decyduje się na dość długie oczekiwanie na transport publiczny.

Po wyjściu z budynku lotniska na zewnątrz widok… prawie jak z jakiegoś westernu o opuszczonym miasteczku… dookoła pusty krajobraz, drzwi od saloonu w te i we wte z piskiem kołysze wiatr, a zatarty z upływu czasu szyld zdaje się odpadać od zakurzonej ściany. Po spojrzeniu przed siebie, na rozległe pola, a przed nimi na obdarte rozkłady jazdy, przymocowane na słowo honoru do nieco już zdezelowanych słupów pojawia się u mnie takie właśnie wrażenie miejsca na obrzeżach jakiejś krainy, w której kiedyś istniało jakieś życie, ale już sobie poszło hen hen dalej. Gdy odwracam się znów ku budynkowi, automaty z napojami przypominają, że to jednak XXI wiek, a automaty z maskami, że ogłoszono pandemię.

Image
rozkłady jazdy przed lotniskiem Trapani-Birgi

Autobusem, w sumie to autokarem, firmy AST (Azienda Siciliana Trasporti) dostajemy się do Trapani. O dziwo, Włochy południowe, a tu wszystko o czasie! Ba, pojazd stawił się nawet 10 min przed planowanym odjazdem. Wkrótce jasnym stało się, na co schodzi te 10 minut „górki”. Kierowca skrupulatnie pilnował, by nie przedarł się ktokolwiek z maską inną niż FFP2, albo z maską pod nosem. W czytniku zamontowanym przy wejściu każdy musiał też zeskanować greenpasa. Sam przejazd przebiega sprawnie i planowo. Co ciekawe, bilet na autobus (4,90 €, płatność tylko gotówką) był kosztem większym niż bilet na samolot z Bolonii… łezka się w oku kręci na te tamte ceny. Jeśli ktoś nie chce czekać na autobus, albo chce trochę zaoszczędzić, może pofatygować się z lotniska na stacje kolejową (a może to raczej przystanek?) Mozia-Birgi. Nie zdziwiłbym się, gdyby na miejscu nie było kas biletowych (albo gdyby były zamknięte) i automatów (albo gdyby nie działały). Bilet można jednak zakupić w aplikacji Roger, a jego koszt to 2 € (w 2023 już 2,20 €). Istotną cechą tej opcji jest to, że z lotniska do przystanku kolejowego jest, wg mapy Googla 2,7 km i 34 min pieszo.

W trakcie przejazdu od „gospodarza” otrzymuje odpowiedź na łotsapowe zapytanie o możliwość wcześniejszego zakwaterowania się, lub przynajmniej zostawienia rzeczy: Nie ma problemu – studio jest gotowe, gości w nim tej nocy nie było, zapraszam! Tym sposobem coś koło pół do jedenastej jesteśmy na miejscu, w Finestre d'Occidente. Szybkie zameldowanie i płatność kartą, szybka kawa i miła rozmowa z sympatycznym Danilo na tematy bieżące-niemiłe (koniec marca 2022 – w miarę „świeża” sytuacja z wojną na Ukrainie) i lokalno-turystyczne… i zaczynamy pobyt w Trapani.

Pierwszy punkt to zaopatrzenie. Mimo niedzieli bez problemu udaje się zrobić żywieniowe i napojowe zakupy w oddalonym „o minutkę” małym sklepie o nazwie Max (można to chyba porównać z naszą Żabką, ale „alejki” węższe).

Jednym z głównych punktów programu pobytu, miała być, zaplanowana na drugi dzień po przylocie na Sycylię, całodniowa wizyta w miasteczku Erice, położonym na wznoszącej się obok Trapani górze. Dostać się tam można na trzy sposoby: najefektowniej kolejką linową z Trapani, chyba najszybciej autem, w ostateczności autobusem, który jednak jeździ wcześniej wszędzie „nieopodal”, przez co tłucze się chyba z godzinę, jak nie więcej. Wybieramy opcje wjazd kolejką i zejście pieszo… ale już po kupnie wszystkich samolotów i zaklepaniu noclegów orientuję się, że kolejka póki co nie jeździ i w sumie to nie wiadomo dokładnie kiedy zacznie. W rozmowie z Danilo potwierdza się, że gondola do Erice do odwołania nie funkcjonuje… marcowy remont. W zanadrzu mamy wariant „b”, w realizacji którego potrzebny będzie jakiś pojazd poruszający się po wodzie.

Image
ja tylko na lody, przecież zaraz (kiedyś) wrócę

Ale póki co ruszamy na rekonesans i na stare miasto. Podziwiamy lokalny sposób bycia i koloryt, szczególnie lotność i freestyle w parkowaniu jak popadnie, gdzie popadnie, ale skutecznie, a także ruch uliczny. Przekraczając ulice czułem się wyjątkowo bezpiecznie. Myślę, że wystarczy przyjąć ich logikę postępowania, czyli „no przecież idę/jadę” i nic się nie stanie. Samochody faktycznie albo omijają pieszego, albo odpowiednio zwalniają, kierują się przy tym wyłącznie zasadą zdrowego rozsądku. Pomiędzy kierowcami, wydaje mi się, że zauważyłem też jakiegoś rodzaju symbiozę, zrozumienie, brak nerwów. Lektura rozkładów jazdy znajdujących się na przystanku przy porcie potwierdza, że autobus nie jest idealną formą komunikacji do Erice. Idziemy dalej, wzdłuż portu, mijając wpierw stanowiska statków pasażerskich (następnego dnia je użyjemy), potem nowoczesny terminal wielkich promów, ulokowany w bezpośredniej bliskości Piazza Garibaldi. Mam teorię, że w każdym włoskim mieście i w każdej mieścinie pomnik Garibaldiego być musi. W sumie nie dziwota, to taki włoski symbol zjednoczenia kraju, można by nieco naciągając rzec, że włoski Bismarck, tyle, że nam się kojarzy neutralnie… albo w ogóle. Pomnik ładny, plac otoczony ładnymi kamienicami, ogólnie jest ładnie, miło i spokojnie. Przechadzając się w podkoszulce patrzymy przez chwilę na wielkie promy, a może bardziej na miejscowych w zimowych butach i ciepłych kurtkach (my tylko przysiadając na ławce używamy bluz), po czym skręcamy w głąb miasta i przecinamy je wychodząc, przez jedną ze starych bram miejskich, wprost na plażę Za Murami Tramontana.

Image
Piazza Garibaldi

Plaża Za Murami (spiaggia delle Mura di Tramontana) jest miejscem, które zdecydowanie nie nadaje się do jakiegokolwiek plażowania. Większość podłoża zajmuje gruba masa nagromadzonych wodorostów. Chodząc po nich nogi mniej lub bardziej delikatnie zapadają się w głąb tej masy. Sam zapach też nie zachwyca, ot, gnijąca biomasa. Co więcej, w czasach dawnych w miejscu obecnej plaży funkcjonował miejski cmentarz. Na plaży kilka małych łódek, jak sądzę rybackich, oczekuje na lepsze warunki do wypłynięcia. Blisko bramy jest nieco dziwna rzeźba, postać Madonny… choć bardziej przypomina rybę niż człowieka, oraz tablica poświęcona ludziom morza. Jako, że spacer był takim wstępniakiem do Trapani, nie zmierzamy dalej, lecz domykając koło wracamy w stronę kwatery.

Image
Madonna degli Abissi na plaży Za Murami Tramontana

A zmierzamy do niej przemierzając w kierunku wschodnim ulicę uznawaną w starym mieście za najsłynniejszą i najważniejszą, Corso Vittorio Emmanuele. W zasadzie to ulica-deptak, bez samochodów. Ilość wszelkiego rodzaju zabytkowych budynków jest wysoce zadowalająca. Każda w zasadzie kamienica pozwala na zadarcie głowy i ćwiczenia szyj, które by umożliwiły dokładniejsze przyjrzenie się fasadom, bramom, oknom, detalom.

Ledwo skręcamy z bocznej uliczki w Corso Vittorio Emmanuele, już po lewej mamy coś co przyciąga uwagę. Zakład rzemieślniczy Ceramiche Perrone, zza szyb którego wzrok kradną wszelakie wyroby ceramiczne, od magnesów i płytek, przez talerze, aż po bogato zdobione ceramiczne głowy, utrzymane w klimacie nawiązującym do nut arabskich. „La testa di Moro” czyli „głowa Maura” jest ciekawym elementem sycylijskości w sztuce, czy tam sztuki w sycylijskości. Jedna z wersji mówi, że głowy te są robione na pamiątkę Włoszki i Araba, którzy, zakochani w sobie, oddali się sobie, z jakiś względów nielegalnie, za co spotkała ich kara dekapitacji, zaś ich głowy, ku przestrodze, przerobiono na… doniczki i jako takie wystawiono publicznie. Wersji i rozmiarów głów można nabyć co niemiara, od malutkich do wielkich, od w miarę przystępnych cenowo, do mocno niespecjalnie przystępnych cenowo. Są oczywiście wersje i kobiece, i męskie. Oprócz głów można zobaczyć magnesy, płytki-kafelki, talerze, filiżanki i całe zastawy stołowe. Dominują w nich motywy słońca oraz florystyczne, szczególnie chyba winogron. Wizerunków głów oczywiście też nie zabraknie. Ten zakład to w sumie trochę takie muzeum. Widać, że mieści on ręczny, robiony na miejscu (w większości pewnie według szablonu) rzemieślniczy produkt. Stanowisko pracy też jest na miejscu, niczym nie skrywane.

Image

Image
Ceramiche Perrone

Dalej mijamy, nazwijmy to, kamienicę pałacową lub pałac kamienicowy, Palazzo Epifanio Marini (XIX w.), który płynnie zlewa się z całym ciągiem kamienic. Kilka kroków dalej, w kolejnej kamienicy, na parterze której mieści się Poczta Włoska, mamy ładną fasadę, udekorowaną na piętrze klasycznym zegarem. W zasadzie prawie każdy budynek ma coś z małej perełki. 50 metrów dalej w ciągu budynków stoi kolejna pałacokamienica, Palazzo Berardo Ferro (XVIII w.) ze śliczną bramą ze zdobieniami florystycznymi i z maszkaronami oraz z takimiż balkonami. Dodatkowo do wejścia wręcz zaprasza dziedziniec, częściowo obramowany loggią. Ciekawym rozwiązaniem są przymocowane do lin kosze i klatki, Jeśli coś trzeba wnieść na górę po schodach, to już nie trzeba… bo można to wciągnąć.

Dosłownie parę kroków dalej są najbardziej charakterystyczne, moim skromnym zdaniem, „drzwi” w mieście... pod warunkiem, że nie widać drzwi, bo są zamknięte i zasłonięte roletą. Bo w sumie nie chodzi tu o drzwi, lecz o chwytliwe graffiti dziewczyny czytającej książkę. którym to graffiti jest ozdobiona roleta. Na zdjęciu GM (kwiecień 2019) jeszcze tego malunku nie ma. Zwieńczenie wejścia wykończone jest ładną mozaiką z motywem winogron i dominacją złotego koloru oraz stylizowanym napisem „Libreria”, utrzymanymi w stylu art nouveau, co dodatkowo zwraca uwagę. Gdy przechodzimy obok, akurat Libreria del Corso jest nieczynna, więc zawarte dźwierze serwują pełnię wrażeń wizualno-estetycznych. Idąc tędy później, przy księgarni otwartej, wrażenie było już mniejsze.

Image
Libreria del Corso

20 metrów dalej mamy jeden z topowych zabytków Trapani. Bazylika św. Wawrzyńca (Cattedrale di San Lorenzo), bo o niej mowa, stanęła w tym miejscu w XIV w., a później była prze- i rozbudowywana. W poł XVII i XVIII w. nastąpiły większe przebudowy, które nadały jej kształt, w jakim mniej więcej można ją podziwiać obecnie. Do środka wejść się akurat wtedy nam nie udało, bo siesta i zamknięte.

Jakieś 100 metrów dalej mijamy równie piękne fasadę Kościoła Jezuitów z początku XVII w. (był zamknięty) i mamy przed sobą już najgłówniejszy z najgłówniejszych, przynajmniej według mnie, zabytek Trapani: Pałac Senatorski (Palazzo Senatorio). Powstał w XV w., a w XVII w. doposażono go w barokową fasadę z trzema rzeźbami, Jana Chrzciciela, Maryi i św. Alberta z Trapani. Ów Albert z Trapani (XIII/XIV w.) miał, jeśli wierzyć zapisom, sporą moc: przywracał wzrok, leczył kobiece piersi, że nie wspomnieć o nawracaniu Żydów (Wiki TU). W 1828 r. na szczycie fasady dodano dwie nisze, w których umieszczono, w jednej zegar, a w drugiej wyglądający na zegar mechanizm wskazujący datę. Z poczynionych przeze mnie w dwóch różnych dniach obserwacji wynika, że obecnie oba mechanizmy nie pracują, bądź też są zepsute, w każdym bądź razie po prostu stoją. Odnotować trzeba, że od północy bezpośrednio do pałacu przylega odnotowywany jako istotny zabytek, a mianowicie Ciemna Brama (chyba tak można przetłumaczyć Porta Oscura) z umieszczonym na nim zegarem astronomicznym, który ma pokazywać miesiąc, znak zodiaku i dzień, ale obecnie coś średnio mu to wychodzi – w marcu pokazywał bliźnięta.

Image
Palazzo Senatorio

Przed opuszczeniem właściwego starego miasta zahaczmy jeszcze o fontannę Neptuna, ale ta nie zachwyca zbytnio, nie wiem czy przez mały bałaganik wokół, czy przez brak miłych oku syrenek. Parę minut dalej jesteśmy już na kwaterze.

Późnym popołudniem jeszcze jedno wyjście, w założeniu aprowizacyjne, które jednak trochę się przeciąga i rozwleka. Ilość zabytków w mieście staje się być dla zwykłego zjadacza makaronu trochę niepoliczalna. Po drodze, celowo nieco okrężnej, mijam ładne, acz surowe w stylu, kościoły św. Trójcy z XVI w. (chiessa della Santissima Trinita o Banda Grande), św. Dominika z XIV w. (san Domenico) i dziełem absolutnego przypadku trafiam na via Giuseppe Garibaldi, gdzie pod nr 25 trafił się budynek, który najbardziej zwrócił moją uwagę w tej przechadzce. Pojęcia nie mam kiedy go zbudowali, ale na oko to międzywojnie i włoski miks modernistycznego racjonalizmu ze neoimperialnym stylem włoskiego faszyzmu – tak ja to przynajmniej odbieram. Budynek nie wyróżniałby się absolutnie niczym, gdyby nie jakby pikowana fasada.

Image
via Giuseppe Garibaldi 25

Nieopodal mijam jeszcze jakby orientalny, troszkę nawet manueliński, choć to przecież nie Portugalia, Palazzo Burgio (XVI w.), w którym mieści się Banco di Sicilia, po czym docieram do ex- Targu Rybnego (Piazza Mercato del Pesce), gdzie dawniej sprzedawano ryby, a na którym obecnie nie dzieje się nic, a sama zabudowa zaczyna się już powoli lekko sypać. Plac ten o tyle jest istotny w rozkładzie miasta, że stanowi niejako granicę miedzy miastem nowym, a leżącym na półwyspie, starym. Z rozpędu wkraczam na stare miasto i idę murami miejskimi, Mura di Tramontana, na zachód. Chociaż pogoda nie rozpieszcza, słońce prawie w ogóle nie przebija się przez ponure, ciężkie chmury, widoki i atmosfera są ładne. Murami przechodzę ponad plażą Za Murami i docieram do nawet ciekawego, a na pewno historycznie znaczonego fortu-bastionu, Bastione Conca. Ten, jako położony na cyplu, stanowić musiał onegdaj ważny element obronny miasta i pewnie krył ogniem znaczną część wód na północ od miasta. Z turystycznego punktu widzenia, to dobry punkt widokowy, zarówno w kierunku wschodnim, na małą zatokę, mury miejskie i dalej na Erice, jak też w zachodnim, aż po sam koniuszek cypla kończącego miasto i znajdującą się na nim kolejną małą fortyfikację.

Image
Mura di Tramontana, widok na zach., po prawej Bastione Conca

Image
widok z Bastione Conca na wsch., na Mura di Tramontana i w stronę Erice

Teraz już tylko powrót, zakupy, szamanko i lulu.

.Levanzo

Jak się nie ma mieć tego, co się może lubić, a nie wiadomo czy się to lubi, bo się tego nie ma, to się może polubi to, co się będzie mieć. Idąc tym tropem, ze względu na perturbacje komunikacyjne odpuszczamy sobie Erice, jednocześnie solennie zarzekając się, że no następnym razem to do tego Erice to tą kolejką wjechać trzeba. Uzupełniwszy mokry prowiant kierujemy się do terminalu szybkich promów celem udania się na Egady. Na archipelag Egadów (Isole Egadi) składają się trzy większe, zamieszkałe wyspy, i mniej istotna liczba wysp mini. Najbardziej od Trapani oddalona jest wyspa Marittimo – trochę daleko, aby na nią jechać mając jeden dzień. Największą z Egad jest Favignana – trochę jest za duża, aby ją w miarę dokładnie obejrzeć w jeden dzień. Ba, na niej to i może by się przydał jakiś samochód, quad, czy inny motorower. Metodą eliminacji stawiamy na Levanzo – w miarę kompaktowa, raczej da się ją zwiedzić w jeden dzień, z grubsza.

Image
mokry prowiant

Pod względem kosztowo-transportowym, ta wycieczka stanowiła największy procent wydatków na tym wyjeździe. Za bilety na prom wyszło 22,10€ na osobę (12,3€ tam + 9,80€ z powrotem). Przy kupnie biletów Liberty Lines wymagało greenpassa i podania numeru telefonu. Bilety są imienne, na konkretną godzinę i na konkretny statek. Przy boardingu skanowano bilety i kontrolowano temperaturę z nadgarstka. Na widoki w trakcie rejsu nie ma raczej co liczyć. Statki i katamarany mają tylko pokład zamknięty, a szyby są, jakby to delikatnie ująć… mało przejrzyste.

Image
Alijumbo Zibibbo – nasz transport morski „tam”

Image
widoków podziwiać się nie da, ale coś tam widać – z powrotem było gorzej: „szyba-mleko”

Image
Levanzo wita

Po 25 minutach spędzonych na pokładzie Alijumbo Zibibbo, tuż przed południem (tak jakoś wyszło) jesteśmy już na Levanzo. Na port składają się, mały betonowy pirs vel molo, do którego przybijają promy, oraz dwa kontenery, w jednym jest biglietteria, a w drugim salonik Welcome Terminal Levanzo, czyli coś a’la poczekalnia pewnie, zamknięta zresztą na głucho. W samym miasteczku, które zwie się tak samo jak i wyspa, czyli Levanzo, nie ma według mojej wiedzy niczego zabytkowego, czy atrakcyjnego, nie licząc oczywiście lokalnego klimatu, wpasowania domków miedzy morze i górę, czy cieszących oko elementów, zwykle ceramicznych, zdobiących fasady niektórych domostw. Największą „przewodnikową” atrakcją wyspy jest Grotta del Genovese, jaskinia z neolitycznymi malowidłami naskalnymi z około 9200 lat p.n.e. Problem z nią jest taki, że trzeba mieć rezerwację robioną na min. 48 godz. przed wizytą i że jaskinia jest położona kawałek od miasteczka, jakieś 4 km przez góry (1,5 godz. pieszo), czyli nastawienie się na jej zwiedzenie skonsumowałoby raczej cały dzień i nie starczyłoby już czasu na obejście południowego wybrzeża wyspy. Cena wejściówki też jakaś bardzo tania nie jest. Gdy teraz (luty ’23) patrzę na ich stronę (https://www.grottadelgenovese.it/eng/), straszy kwota 40€, w tym dojazd albo terenówką, albo łódką. Można też za 20€, ale wtedy należy się pofatygować z przysłowiowego buta. A poza tym, o ile mnie pamięć nie myli, to jaskinia akurat była zamknięta do zwiedzania.

Mając powyższe na uwadze, wybieramy eksplorację wybrzeża, na zasadzie „ile da radę”. Najpierw idziemy na prawo, mając nadzieję, że słońce ogrzeje nam wschodnie brzegi wyspy. Trzeba przyznać, że pogoda tego dnia się udała. Wiatr był słaby, a słońce ładnie operowało swymi promieniami i przez większość czasu małe chmury nie stanowiły dla niego przeszkody. W takich okolicznościach idziemy wzdłuż brzegu. Asfalt szybko przechodzi w drogę gruntową, po 300 metrach mijajmy cmentarz i jesteśmy już poza miasteczkiem. Wkraczamy w region, który w cieplejszych miesiącach jest bardzo atrakcyjny pod względem plażowym. Przechodzimy ponad Spiaggia di Cala Fredda. To długie na jakieś 50 m kamieniowisko, przeplecione kilkoma małymi łachami kamyczków, na których da się wygodnie wyłożyć, o ile ma się matę, lub podobny wynalazek. Plażę ogranicza ziemne urwisko, po którym poprowadzono w dół betonowe, raczej prowizoryczne, schodki. Jest to plaża najbliższa miasteczku, pewnie dlatego na letnich zdjęciach jest zapełniona pod korek. Do typowego plażingu może się i nadaje, ale sama w sobie zachwytu nie wzbudziła.

Image

Image
Cala Fredda

Kolejne 300 metrów dalej szutrówka wykręca w głąb wyspy, zaś wzdłuż brzegu spacer kontynuujemy ścieżką. Pojawia się więcej roślinności, kwiatów, drzew. Opadająca ku morzu góra staje się jakby bardziej wyniosła. Słońce świeci, kwiaty kwitną, jest pięknie. Po drodze ku następnej „plaży” przechodzi się jeszcze przez mały, piniowy lasek. Intensywna zieleń świetnie wpływa na samopoczucie. Po kolejnych kilku minutach spaceru dochodzimy do Spiaggia di Cala Minnola. Plaża ta też jest kamienista, ale bardziej niż poprzedniczka zróżnicowana. Swoją drogą, w polskim określeniu plaża kamienista kryje się spora mnogość podłoża. Są tu i duże kamienie, które nijak nie nadają się do wyłożenia, a czasem i nawet do chodzenia po nich, i mniejsze otoczaki, na których od biedy poplażować idzie, i kamyczki w stylu, a niech tam, chorwackim (mam tu na myśli mniej więcej coś, co w angielskim nazywa się pebble beach), i wreszcie najdrobniejszy w zestawieniu, kamyczkowy „żwirek”. Pod kamieniste plaże czasem podciąga się i skały, pewnie te jakoś przyjaźniej ułożone nad wodą. Cala Minola w swej kamienistości łączy elementy skalne, miejscami otoczaki, z kamyczkami. Jest nawet kawałek betonowej platformy do wodowania łódek, infrastruktura raczej nieużywana. W osłoniętych skarpami częściach plaży wiatru nie ma, a jako że słońce dogrzewa, można się było i poopalać! Na upartego można uznać, że zaliczyłem nawet „kąpiel”, w dość ograniczonym zakresie… ale jak na marzec, to myślę, że dwusekundowe zmoczenie palucha można uznać za kąpiel ;)

Image

Image

Image
Cala Minnola

W bezpośrednim zapleczu plaży, paręnaście metrów nad nią, w dość rzadkim tu, ale za to w miarę wyrośniętym lesie, mamy obszar piknikowy. Latem to musi być super sprawa. Ławki i ławy, ochrona przed słońcem, wino, tuńczyk, chleb i oliwa… a potem chlup do wody, albo rozpłaszczenie się w pełnym słońcu... i potem wino, prosciutto, pomidory, oliwa, chleb. Czegóż można chcieć więcej w takich okolicznościach przyrody.

Image

Nie pomnę już ile czasu spędzamy w tej okolicy, w każdym bądź razie nie mało, ale i nie strasznie dużo. Następnie tą samą drogą wracamy do miasteczka.

Image
miasteczko

Od portu idąc na zachód po 1,3 km dochodzi się do kolejnej plaży. No to idziemy. Sama droga tam też jest godna uwagi. Idzie się po asfalcie, niezbyt szerokim, im dalej tym jakby jest węższy. Jego nitka ciągnie się jakieś 20 m ponad morzem, dając nań niczym nieograniczone widoki. Po prawej wznoszą się strome stoki najwyższej góry na wyspie, Pizzo del Monaco (278 m.n.p.m.). Opadając ku morzu, w większości miejsc przechodzą one w wręcz pionowe skalne urwiska. Za zakrętem z morza wyłania się skalista, postrzępiona, mała wysepka: Faraglione. Miano znajdującej się tam zatoczki, Cala Faraglione, nosi też tamtejsza spiaggia. W sensie plażowym wygodna – w obszernych płachtach występują kamyczki i żwirek. Jedyne czego może brakować latem, to cień. Jest goło, wokół skały, kamienie, z roślin tylko trawa, trochę kwiatków, tu i ówdzie jakiś krzaczek. Jest to przede wszystkim jednak bardzo malownicza plaża. Pod tym względem myślę, że można ją zrównać z Cala Minnola, choć obie są zgoła inne. Ponoć plaża Faraglione jest wymieniana na liście 20 najładniejszych plaż w całych Włoszech. Faktycznie, za plecami mamy piętrzące się urwiska i malownicze górskie stoki. Patrząc zaś ku morzu jest malownicza wysepka, a w oddali główna wyspa archipelagu, Favignana.

Image
w dali Favignana

Image

Image
Cala Faraglione

Gdy słońce przestaje rozpieszczać, trzeba się zbierać nazad by zdążyć na prom. Cały dzień na małej, prawie pustej, wysepce, można zaliczyć do udanych. Totalnie można się było odciąć od świata, od dalekiej rzeczywistości i codzienności, dać ponieść się wiośnie, utulić wiatrowi i ukołysać szumowi morza… ale romantyczne podsumowanie wyszło.

.Kosa

W ostatni dzień pobytu wylot mamy późnym wieczorem. Plan obejmuje doszwędanie się na sam zachodni kraniec Trapani, wbijający się w morze „kosą”. Zapytany o wymeldowanie Danilo daje nam rano znać „nikt nie przyjeżdża, możecie dziś zostać do której chcecie”. W to nam graj: na lekko, bez kombinowania z zostawianiem bagażu i bez zbytniego patrzenia na zegarek idziemy w miasto.

Przechodząc koło portu mijamy statuę Madonny z Trapani, do której miejscowi ludzie morza mają ponoć wyjątkowy sentyment i której się oddają w opiekę. Na targu nabywamy sporą ilość pomarańczy… które potem targamy ze sobą na plecach. Przecinamy tutaj w poprzek półwysep, szeroki, a może raczej wąski, na jakieś 300 metrów i dochodzimy pod Bastione Imperiale o di Sant'Anna. Wejścia na tą niegdyś broniącą miasto od północy wieżę nie ma, a precyzując jest, tyle, że dostępu bronią solidne drzwi, raczej nieczęsto używane.

Image
bastion św. Anny

Dalej idziemy nadmorską promenadą. Mijamy niewybitny, acz stary kościół św. Liberala. Został zbudowany około 1600 r. i poświęcony jest patronowi rybaków... tak przynajmniej mówią internety (np. ten tu) i tablica przed kościołem, bo ja nigdy wcześniej o takim świętym nie słyszałem. Architektonicznie, z zewnątrz kościół przypomina raczej jakiś opuszczony magazyn. A do środka nie dało się wejść, bo zamknięte.

Image
kościół św. Liberala

Stąd już tylko 200 metrów i dochodzi się do miejsca w mieście, które uznałem sobie za najbardziej symboliczne, bardzo klimatyczne i swoiste must see. Mowa tu o wieży, jakich wiele, zbudowanej według szablonu wież obserwacyjno-strażniczo-obronnych. Ale to nie architektura, lecz miejsce jest wyjątkowe… choć w sumie nic tam nie ma. Torre di Ligny bowiem znajduje się na cyplu, którym Trapani wrzyna się najgłębiej w morze. A wyjątkowość stanowi to, że mamy tu granicę, umowną, miedzy morzem Tyrreńskim i Śródziemnym… w sumie morza te też można uznać za umowne, bo w sumie niby dlaczego dwa, a nie jedno. Jeśli już jesteśmy przy umowności, to można się umówić, że wspomniana umowna granica miedzy umownymi morzami wcale nie jest w Trapani, ale na przykład w Marsali, gdzie znajduje się najbardziej na zachód wysunięty punkt Sycylii – Capo Boeo. Jako, że w Marsali jednak nie byłem, a nawet, o zgrozo, słynnego wina o tej samej nazwie nie próbowałem, to osobiście będę się trzymał trapańskiej hipotezy granicy mórz.

Image
Torre di Ligny

Image
dwa morza

Następnie kierujemy się w stronę kolejnego cypla. Z niecałego kilometra marszu większość przebiega groblą, sztuczną zapewne, oddzielającą portowy basen od morza. Trzeba balansować między chronieniem się od wiatru, a oddaniem się wiosennym promieniom słońca. Okazuje się, że na sam cypel, odbijający z grobli ku morzu, wejścia nie ma. Teren jest ogrodzony wysokim płotem, a brama była zamknięta. Na końcu owego niedostępnego cypla stoi piętrowy budynek, Villino Nasi (pocz. XX w.). Willa została zbudowana dla urodzonego w Trapani włoskiego polityka, Nuzino Nasi. W latach 1898-1903 zasiadał on w rządzie, wpierw jako minister poczty, potem jako minister edukacji. Wyczytałem, że był postacią dosyć kontrowersyjną, wysoko postawionym masonem, a także miał oskarżenia z gatunku defraudacji, około roku spędził w więzieniu, co ponoć nie odwróciło od niego jego partii i popleczników… aż mi się przypomniało rodzime „będę cię kurwa bronić jak niepodległości”.

Image
zzomowana Villiono Nasi

Po zrobieniu kilku zdjęć zoomem nadszedł na przyjrzenie się ostatnim już ciekawym punktom znajdującym się w tej okolicy. Patrząc na południe z końca prowadzącej z/do miasta grobli widzimy dwie skaliste wysepki. Obie zaimplementowano jako elementy infrastruktury mającej okiełznać ryzyka płynące od strony morza. Do obu przylepiono falochrony chroniące port. Poza tym na mniejszej wysepce, która wychodzi głębiej w morze i ma ledwo 100 na 50 m., umiejscowiono latarnię morską (Faro Scoglio Palumbo). Na większej zaś usadowiona jest solidna konstrukcja zwana Zamkiem Morskim (Castello di Mare), lub Castello della Colombaia. Pierwsze zabudowania, o charakterze obronnym, powstały tam ponoć już za czasów I wojny punickiej (III w. p.n.e.). W XIII w. Aragonia wzniosła tu solidną wieżę obronną, a całość była potem rozbudowywana. Ostatnim fragmentem historii użytkowej tego miejsca było więzienie, czynne do 1965 roku. Obecnie całość stoi opuszczona i można ją zwiedzać tylko „od wielkiego dzwona”, przy okazji jakiś uroczystości, eventów, czy akcji organizowanych przez jakieś stowarzyszenia. Są niby plany, aby miejsce uprzątnąć ze śmieci, zrewitalizować i w regularny sposób udostępnić mieszkańcom i turystom… może kiedyś się doczekamy.

Image
Castello di Mare

Nim zrobimy w tył zwrot i wrócimy do miasta, warto jeszcze zajrzeć do znajdującego się tuż obok Lazaretto. Już w XIII wieku funkcjonowało tu miejsce odbywania kwarantanny dla podejrzanych załóg statków. Od 1694 całość rozrosła się do formy czegoś, co obecnie można by nazwać szpitalem zakaźnym... lub, a-fe, covidowym. Nie chciało się już łazić po całości obiektu, ale widać było, że on żyje. Urzęduje tam na pewno lokalna filia Lega Navale Italiana. Być może mieszczą się tam też jakieś instytucje, urzędy, czy działalności.

Image
Lazaretto

Czas już wracać. Wracamy jedyną drogą, przez groblę. Przechodzimy przez port, w którym w godzinach południowych ostatni już chyba rybak sprzedawał jakieś resztki z połowu. Cała reszta towarzystwa już dawno zebrała się do swoich zajęć. Jeśli chcecie kupić dobrą jakościowo rybę i mieć przy tym wybór, to lepiej być bardzo wcześnie rano, najpóźniej o 6-stej.

Wracając przypadkiem trafiamy na znajdujący się Piazza Generale Scio zabutkowy już budynek, Casa del Mutilato. Jego otwarcie w 1937 r. zaszczycił swą obecnością sam Duce, który przemawiał do tłumu z dostojnego balkonu (trafiłem na zdjęcie). Nie wiem czemu służył ten obiekt, na pierwszy rzut oka zdaje się, że mógł to być jakiś klub, może hotel, chociaż na hotel trochę jakby za mały. Włoskie słowo mutilato translator tłumaczy jako okaleczony, może więc chodziło o inwalidów wojennych. Obecnie budynek jest mocno zapuszczony, wręcz opuszczony. Farba i tynk wielkimi połaciami odchodzą od ścian i kolumn, okna wydają się być nigdy nijak nie konserwowane.

Image
Casa del Mutilato

Resztę dnia pochłania „proza”. Jedzenie, zakupy, pakowanie (upychanie), prysznic, autobus na lotnisko… precyzując pusty autobus na puste lotnisko. Szybka odprawa, lot pustym samolotem i koniec wycieczki.

Czy Italia odczarowana… czy zaczarowana? Wyklarowało się, a może raczej potwierdziło, że bardziej od wielkich miast, takich jak Bolonia chociażby, bardziej od tych „tuzów” masowej turystki, w gust wpadają mi miejsca bardziej w moim odczuciu klimatyczne, patrząc statystycznie raczej mniejsze niż większe… tak to przynajmniej wychodzi w przypadku kierunku włoskiego. Takiemu Trapani klimatyczności trudno odmówić. Nie za duże (przynajmniej część turystyczna, bo całość miasta podchodzi pod 70 tys. ludności), zwiedzać też jest co, choć bardziej to sama struktura miasta, jego uliczki, fasady, niż jakieś szczególnie wielkie zabytki. Tych oczywiście też trochę jest. Bolonia za to, hm, trochę przytłacza, trochę „zmusza” do tego, że jeszcze to i to, jeszcze tu i tu. No i jest zdecydowanie bardziej „szybka”. Nawet siedzący na ulicach, przy barowych stolikach, lokalsi przy kawie i gazecie, zdają się tu wyglądać na jakby bardziej śpieszących się, zalatanych. A co z moim poglądem na Italię? Klaruje się dalej. Póki co wyklarował się na tyle, że chętnie tam bym wrócił… i chyba chętniej na południe.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

misiatek 1 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
O tak, ślinianki pobudzone! Czekamy na więcej. :)