+3
katewisienka 3 maja 2016 14:29
Kreta zakręciła mnie krótko przed promocją biletów Ryanaira. Pomyślałam, że fajnie byłoby zobaczyć plaże Elafonissi czy zjeść rybkę w porcie. Ledwo pomyślałam, tak się stało. 249 zł za bilet w obie strony. Jak nie lecieć?! Wypowiadanie życzeń na głos bywa ryzykowne.



Końcem kwietnia wylądowaliśmy w Chani. Po godzinie jazdy zameldowaliśmy się w Kissamos. Czekały nas 4 noclegi w niewielkiej, sennej mieścinie na zachodzie wyspy, która pochwalić się może urokliwym położeniem, nadmorską promenadką i mnóstwem knajp ze świetnym żarciem. Dla nas jej podstawową zaletą była bliskość Falasarny, Balos i Elafonissi. Bo plan gotowy był od miesiąca.





Spacer po miasteczku przez chwilę zachwiał jego posadami, bo mimo kwietnia ruszyły już promy na Gramvousę i Balos. Zwykle machina rozkręca się dopiero 1 maja, ale tegoroczna, wyjątkowo łagodna zima pozwoliła zacząć sezon wcześniej. 25 euro od głowy. Szybka kalkulacja i wracamy do planu A. Jedziemy sami.



Wyruszamy z rana. Z Kissamos na Balos jest 18 km, z czego ostatnie 7 szutrówką. Droga wije się wzdłuż turkusowego morza, zza barierki pobekują kozy, pogoda pocztówkowa. Parking na końcu drogi zajmują cztery auta. Pewnie tylko o tej porze roku jest tak pusto. Po 10 minutach zza zakrętu wyłania się laguna Balos. Pojękuję z zachwytu. To jeden z najpiękniejszych obrazków ever! Z góry widać wszystkie odcienie błękitu, jasne płycizny, ciemniejące głębie. Laguna jest cholernie fotogeniczna, obok widać Gramvousę, wyspę piratów. Teraz wiem, że rejs promem byłby rozczarowaniem. Panoramiczny widok jest ekstra. Spacer w dół zajmuje jeszcze 15 minut. Płytkie wody laguny są dość ciepłe. Po latach kolonii w Sarbinowie, kąpiel tutaj wydaje się oczywista.



W drodze powrotnej stajemy na obiad. Na stole ląduje jagnięcina, faszerowane papryki i pomidory i zimny Mythos. Kocham greckie klimaty!





Po powrocie w pokojach znajdujemy informator o okolicznych atrakcjach. Naszą uwagę przykuwa wieś Polirynia, oddalona kilka km w głąb lądu. Po serpentynach docieramy do ruin starożytnego miasta dorów (tak, tych od kolumn doryckich!). Wioska położona jest wysoko w górach, widoki wbijają w wyłożony brukiem chodnik. Ruiny starożytnej Polirynii znajdują się na szczycie, wcześniej mijamy kościółek z maleńkim cmentarzykiem i pozostałości domów w skałach. Na koniec zaglądamy po oranżadę do jedynego działającego w wiosce sklepu. Okazuje się, że to również sklep z wyrobami drewnianymi. Właściciel nie czekając na zakupy wyciąga spod lady Rakomelo. Pijemy (bo jak nie pić?) i kupujemy butelczynę jego raki z miodem. Facet pracował w Gdańsku w latach 90-tych. Swojak.





Następnego dnia w planach był plażing, ale od rana nosi nas po okolicy. Oglądamy górskie wioski, miasteczka, w końcu trafiamy do wytwórni wina, które piliśmy wieczór wcześniej. Właściciel oprowadza nas, opowiada i częstuje. Wychodzimy obładowani. I spróbujcie nie pić...
Po obiedzie robimy trekking po okolicznych górkach. Niestety nie ma tu szlaków, więc po ścieżkach wydeptanych przez kozy drepczemy zdobywając kolejne szczyty i "podszczycia". Widoczki wymiatają. Góry i morze to mój ulubiony pakiet.



Dzień trzeci przeznaczyliśmy na Elafonissi. Z Kissamos to 40 km przez góry i wąwozy. Mnie serpentyny jarają, ale Robek -mimo aviomarinów- jedzie zielony jak stara wątróbka. Po przebiciu na południe wyspy wita nas wzburzone Morze Libijskie. Jest słonecznie, ale wieje sakramencko. Zatrzymujemy się w klasztorze Chrisoskalitissa.





Położony na klifie, osłonięty od morza skałami prezentuje się sielsko. Do klasztoru prowadzi 90 schodów, jeden ponoć szczerozłoty. I tylko ktoś, kto nigdy nie zgrzeszył ma szansę go zauważyć. Oczywiście przeszliśmy jak ślepcy. Po krótkiej wizycie pomknęliśmy do Elafonissi.



I cóż, znowu pusty parking, puste plaże, widoki - marzenie. Piasek z odłamków rafy koralowej rzeczywiście nadaje plażom różowy odcień, laguna jest płytka i mieni się odcieniami. Zaskoczył mnie jej rozmiar. Spodziewałam się kilku zaróżowionych plaż, których widok okaże się wart kwadransa. Okazało się, że jeśli chce się zrobić spacer na wyspę, wytyczona jest ścieżka, a jej przejście zajmuje godzinę. I warto, nawet mimo wiatru pozbawiającego resztek owłosienia.





Następnego dnia opuszczamy Kissamos. Czeka nas wąwóz Imbros, który wybraliśmy zamiast nieczynnej zwykle w kwietniu Samarii. Tego roku Samarię otwarto wcześniej i była w zasięgu, ale mój "wadliwy wzorzec ruchowy" nie został jeszcze skorygowany i wciąż groziła mi kontuzja kolana. Uznaliśmy, że Imbros musi wystarczyć. Wyrzuciliśmy przed wejściem do wąwozu zielonego Robka z Olkiem i dziesiątkami serpentyn zjechaliśmy do Komitades.



Na parkingu we wsi zostawiliśmy auto, a jego właścicielka wywiozła nas w górę, pod wejście do wąwozu. Koszt takiej podwózki to 25 euro, więc dobrze dokoptować kogoś jeszcze. My zgarnęliśmy Niemca.
Imbros to 7- kilometrowy wąwóz o stopniu trudności 3 w skali 0-10. Trasa dla dzieci, emerytów i pół - inwalidów (jak np ja), choć butki trekkingowe są wielce przydatne. Ładne widoczki, pionowe skałki, dużo zieleni. Trasę rozpisaną na 2,5- 3 h, pokonaliśmy w 1,5 h. To oddaje stopień trudności.



Szybkie przejście nagradzamy sobie obiadem. W drodze na parking skusiła nas Osteria, tawerna - cacuszko, bo jak oprzeć się takiej ilości urokliwego kiczu? W dodatku serwują tu przepyszne souvlaki z Mythosem.



W dalszej drodze zatrzymuje nas Frangokastello, słynące z ruin weneckiego zamku. Pięknie położony. Pobliska plaża uświadomia nam, że właściwie zasłużyliśmy na sjestę. Z kolejnych serpentyn zjeżdżamy do kuszącej lazurem i białą plażą Mirthios Plakias.



Późnym popołudniem lądujemy w Rethymno. Szerokie, zagospodarowane plaże, dłuuuuga promenada, ładne stare miasto. Twierdza, knajpki, w końcu ludzie. Tego wieczoru nie spędzamy w pustym mieście. Miła odmiana.



Rankiem ruszamy w kierunku Chani, do jedynego słodkowodnego jeziora na Krecie. Kournas, bo o nim mowa, to lazurowe jeziorko w górskiej scenerii. Można popływać rowerkiem wodnym, zjeść rybkę, kupić kolorową popielniczkę. Podają tu ciekawy deser: naleśnik z ciasta typu pita nadziewany słonym serem i zalany miodem. Do kawy super.



Reszta dnia to dojazd do Chani i plażing. Wieczorem wybieramy się do Chania Old Town. Miasto szykuje się do obchodów świąt Wielkanocnych. My mniej. Zaliczamy promenadkę, porcik, kolacyjkę. Nie przepadam jednak za miastami. Dlatego rankiem ruszamy do Omalos. Płaskowyż w Górach Białych to punkt wyjścia/zejścia albo w góry, albo do wąwozu Samaria. Wybieramy oczywiście góry. Trasa prowadzi do Gingilos, choć do celu nie docieramy. I tak jest fajnie. Szczyty sięgające 2000 m, w dole Samaria, nad nami szybują orły. Po 4 km odpuszczamy.





Droga powrotna do Chani prowadzi przez gaje pomarańczowe. Kilometrami ciągną się plantacje. Zatrzymujemy się w jednej, której właściciele mają jeszcze pasiekę, handlują konfiturami, miodami i raki. To zresztą nasz stały punkt wycieczek: degustacja plus zakupy. Wieczór spędzamy w Chani. Ostatni, ale godny, bo załapujemy się wielkopiątkową procesję i sypanie kwiatków. Fajnie.



Rankiem powrót. Pożegnanie z wyspą kolorów, smaków, zapachów. Niby nic. Kreta. Rokrocznie miliardy euro wpływów z turystyki. Typowa masówka. Był tu niemal każdy. A jednak magia. Kluczem są przedrostki "przed" i "po". Sezonie.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

jollka 31 maja 2016 21:02 Odpowiedz
Piękne zdjęcia, ja ciagle sie uczę dobrego fotografowania:) Miło wspominam Kretę...
ginger83 31 marca 2018 11:22 Odpowiedz
...no więc... wszystko mnie przekonało i w czerwcu tam będę!!! :-) A powiedz, samochód mieliście wcześniej zarezerwowany? Na lotnisku?
katewisienka 1 kwietnia 2018 21:56 Odpowiedz
ginger83...no więc... wszystko mnie przekonało i w czerwcu tam będę!!! :-) A powiedz, samochód mieliście wcześniej zarezerwowany? Na lotnisku?
cieszę się tak samo jak na czekające mnie Santorini ;) a auto rezerwowaliśmy z wyprzedzeniem, chyba (choć mogę się teraz mylić) w Avisie, odbiór na lotnisku w Chani. Najwygodniej.